Dobra, będzie dzisiaj naprawdę tak
bardziej osobiście pamiętnikowo, w prostszych słowach – trochę bliżej o
Śmierci. Ogólnie to długo mnie nie było w Internetach w ogóle, bo trochę się
podziało.
Po pierwsze, najlepsze co mi się
przytrafiło w mojej pracy odkąd tam w ogóle zawitałam. Załapałam się na parę
szkoleń w Anglii i Stanach, po tym jak uratowałam tyłek mojemu kierownikowi,
który z angielskim raczej w przyjaźni nie żyje. Jak spytacie? A trafiła nam się
wizytacja szefostwa. TEGO szefostwa. Tego mitycznego szefostwa z dalekiego USA
co to kręci wszystkim. No i generalnie byliśmy uprzedzeni, ale na nieszczęście
szef wszystkich szefów Mark postanowił zadać pytanie. Myślałam, że kierownik
zejdzie na zawał, więc udzieliłam jako-tako odpowiedzi za niego. Mark
zadowolony poszedł zwiedzać dalej, a ja zyskałam nieco w oczach pracodawcy.
Yay. Akurat jak mi się umowa kończyła, no szczęście nad szczęściami. <3
Serio, dawno tak się nie cieszyłam z pójścia do pracy.
Druga super uber wiadomość,
odzyskałam swoje rude szczęście, czyli konkretnie wałacha rasy wielkopolskiej o
zaszczytnym imieniu Imperator (srsly, nie wiem kto nazywa tak konia).
Odzyskałam, bo nie jest to moje zwierzę, jeno dzierżawione. No i właścicielka
stwierdziła, że to jest IDEALNY prezent dla swojej chrześnicy na urodziny. Tak.
Ile lat ma chrześnica? Całe osiem, yay! A ja od dawna szukałam konia, na którym
w końcu zrobię srebrną odznakę. Koniki szkółkowe to wraki są, kto jeździ ten
wie. Z Rudym pracowałam już jakiś czas, najpierw wyciągając z rekreacyjnego
dołka, a potem przygotowując go do odznaki. Miałam zdawać w styczniu, ale w grudniu
usłyszałam „radosne” wieści. Wkurzyłam się, bo koń wytrenowany pod klasę P
ujeżdżeniową i pod L/P skokowo, w dobrej formie i kondycji, miał zostać oddany
ośmiolatce i wrócić do rekreacyjnego bagienka. No ale finalnie dzierżawię go z
powrotem od połowy lutego i mam w końcu sreberko. W końcu!
Z dobrych wieści to mam jeszcze tylko
tyle, że do naszego zwierzyńca dołączył wspaniały wielkopłetw z haremikiem.
Teraz będzie już tylko gorzej.
Konflikt nr.1, czyli synowa kontra
teściowa. Znaczy no, technicznie synową nie jestem, ale wszyscy wiedzą o co
chodzi. Jakoś się z „mamusią” dogadywałam, ale od świąt mam jakąś totalną
masakrę i czuję, że muszę się tym podzielić albo mnie w końcu trafi. Regułę z
chłopięciem mamy taką, że w jedne święta jesteśmy u mojej rodziny, w następne u
jego. No i akurat w tę wigilię byliśmy u mojej babci. W mojej rodzinie nie pija
się w święta, no więc oczywistym alkoholu nie było. No i luby sobie pojadł na
kolacji, potem doprawił sobie po pasterce i tak wyszło, że wylądowaliśmy w
święta na chirurgii ze skrętem jelit. No cóż, bywa prawdaż. Operacja udana,
posiedzi sobie tylko artysta trochę z sondą, jak wróci do domu to ma nie
dźwigać, trzymać dietę i generalnie będzie żył. I wszystko byłoby w porządku,
gdyby nie mamusia-histeria. Wpadła do szpitala z reklamówką żarcia (do pacjenta
po operacji jelit, loff po prostu) i zaczęła mi robić wyrzuty. Że to w ogóle
przeze mnie i co ze mnie za kobieta etc, etc. A w ogóle to ja kompletnie do jej
synka nie pasuję. Rzeczony zaczął protestować, że nażarł się tłustego na noc i
tak wyszło. To atak się skupił na mojej rodzinie, że jest nienormalna, bo jakby
sobie synuś strzelił kielicha po kolacji to NA PEWNO nic by mu nie było. Tak. Przemilczałam.
Potem wszystko było w porządku, jako
dzielna i samodzielna kobieta sama dźwigałam węgiel z szopy i rąbałam drwa na
rozpałkę, a co. Luby na kleikach, mało go szlag nie trafi, ale cóż, dieta. I
wtedy się dowiedziałam, że szanowna prawie-teściowa rozgaduje po całej
rodzinie, że głodzę jej syna. I on w ogóle taki chudy i mu jakieś kisiele robię
zamiast bigosu nagotować (chyba żeby znowu na chirurgię trafił). A w ogóle to
ze mnie dupa nie gospodyni i się do niczego nie nadaję. Fajnie. Przemilczałam
znów.
Ale kiedy usłyszałam, że ona w ogóle
nie wie, czy ona chce mnie w swoim domu na święta wielkanocne, bo ona synkowi
nie odmówi, ale raczej nie życzy sobie mnie przy stole… Nie wytrzymałam.
Wybuchłam trochę, posypało się trochę niefajnych słów. Jesteśmy skłócone
oficjalnie i chłopięcie strasznie dramatyzuje, że jak to tak, święta a my co.
Jego tato też fajny człowiek, próbuje ze swą żoną negocjować, ale na rodzinne
spożywanie jajka to się nie zapowiada. I tak jakoś mi źle, bo wiem, że luby
chce jechać tam na święta i jednocześnie nie wie co zrobić w zaistniałej
sytuacji. Ale z drugiej strony nie chcę wyciągać ręki pierwsza, bo czuję, że
zrobiłam to już za wiele razy. Eh i mam problem egzystencjalny, z którym jakoś
tak mi ciężko się żyje.
I zakończę jeszcze takim pozytywnym
akcentem, mam teraz luzy w pracy i więcej czasu na pisanie. Ponadrabiam
morzosferę, artykuliki prawicowe, ogólnie się ogarnę i nowy wpis pojawi się
szybciutko. Już wyczekuję przerwy technicznej w zakładzie i całych dwóch tygodni wolnego,
ehh, byle do lipca!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz